Koszmar minionego lata

Kilka tygodni temu postanowiliśmy, że jednak wybierzemy się na urlop (przyszła wypłata) i zaczęliśmy przegrzebywać oferty (lastminuty, olinkluziwy, czartery, agroturystyki, namioty na drzewach, wioski muminków, etc), które: nie będą kosztowały milionów monet, albo równowartości nerki na czarnym rynku, hotel nie będzie zbudowaną z dykty osadą prusaków, opinie o noclegu nie będą się zaczynały od: za głośno, za drogo, zbyt brudno lub zalecamy uaktualnienie szczepień na żółtaczkę, do plaży nie trzeba będzie dojeżdżać pociągiem a na miejscu nie serwują obiadów kończących się płukaniem żołądka. Czy to tak wiele?

Pod koniec sierpnia uszła ze mnie cała nadzieja i przygotowywałam się na myśl, że jednak wakacje spędzimy kosząc rodzicom trawę albo co najwyżej w Polskim Las Vegas, słowiańskiej Fuertaventurze, perle południa – Zakopanem (ale tylko na 3 dni bo kogo stać na więcej?!) i z powakacyjnymi pamiątkami w postaci trzydniowej sraczki spowodowanej zjedzeniem za dużej ilości oscypków. Okazało się jednak, że Bartek umie w te internety i wyszukiwarki i już tydzień później jechaliśmy nad morze. Do agroturystyki, która miała pachnieć świeżym chlebem, ciszą, świeżo skoszoną trawą i sosnowym lasem.

Jak się okazało oprócz nas pomyślało tak jeszcze 40 osób. Z małymi dziećmi. I z brakami w podstawowym wychowaniu.

Po trudach podróży usnęliśmy w pluszowych objęciach lasu i bardzo dalekiego szumu morza (jak potem okazało się – zapowietrzonej spłuczki), żeby już po kilku godzinach obudzić się przez wstrząsy sejsmiczne i łomot przypominający zbliżający się rozpędzony pociąg towarowy. Prowadzeni naturalnym instynktem naczelnych nakryliśmy głowy kołdrą z nadzieją, że to tylko nam się wydaje. Nie wydawało się, bo pociąg przejechał jeszcze kilka razy tupiąc wesoło i drąc się radośnie do swojego misia: „trzymaj się wózecka jedziemy jesce sybciej!” I tak poznaliśmy naszych pierwszych sąsiadów – rodziców dwuletniego „bombelka” z ADHD i to wszystko przed 7 rano. Po konkwiskacie wózka i dziecięcych butów na ortopedycznej podeszwie doszliśmy do wniosku, że to był wakacyjny falstart i prawdziwy odpoczynek zaczniemy następnego dnia.

No ale nie zaczęliśmy. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy na miejsce małego maratończyka pojawiło się kilku następnych z całkowicie odczepionymi od rzeczywistości rodzicami, którzy w końcu też przyjechali odpocząć a nie zajmować się upominaniem swoich dzieci. Co gorsze nigdzie nie można było zamówić pizzy i mieliśmy mało alkoholu. Przez kolejne dni Bartek chodził z przekrwionym od nadciśnienia okiem i zapętlającym się na ustach jak refren hymnu zdaniem: „żadnych dzieci” i coś tam jeszcze o wazektomii. Potem były jeszcze ulewy, właściciele psów, które nie reagują na wołanie (co nie przeszkadzało właścicielom wołać je tysiąc razy pod rząd, żeby każdemu ich imiona wryły się w korę słuchową powodując koszmary). Były też lody na podwieczorek – ale waniliowe, co przelało czarę goryczy.

Już nie dziwi mnie dlaczego ludzie potrafią przez 20 lat jeździć w jedno sprawdzone miejsce. I dlaczego podwiązują jajowody.

Na zdj. fragm, filmu „W krzywym zwierciadle: Wakacje”, reż. H.Ramis

Dodaj komentarz